Battlefield 1, czyli jak rozpętałem pierwszą wojnę światową
Świat gier jest miejscem bardzo specyficznym. Często człowiek może się zachwycić jakimś tytułem, będąc przy okazji żenująco słabym graczem. Mi zdarza się to nad wyraz często ponieważ nie jestem zbyt dobrym grwaczem, a mimo to, lubię w nie grać. Nie czuję jakiegoś wstydu, stając w Fifie, raczej dobrze mi idzie w NBA, GTA Online w moim wykonaniu było na znośnym poziomie, ale gdy siadam do FPSów, to wiem, że za chwilę ktoś wytrze mną podłogę i nawet się nie przejmie.
Takie też było moje podejście do najnowszej odsłony „Battlefielda”, który otrzymał w nazwie cyferkę „1” odnoszącą się do pierwszej wojny światowej. Gdy Electronic Arts ruszyło z beta testami kilka miesięcy temu, zostałem perfidnie wdeptany w ziemię przez setki różnych graczy i gdy usiadłem do pełnej wersji wiele się nie zmieniło. Nadal nie umiem grać w tę grę. Nadal wszyscy są ode mnie wielokrotnie lepsi, ale pierwszy raz od dekady patrzę na FPSa i mam ochotę w niego grać.
Już pierwsze minuty spędzone z „B1” dają dużo radości. W trakcie prologu mamy szansę wcielić się w kilku żołnierzy walczących po obu stronach Wielkiej Wojny i od początku gramy ze świadomością, że naszym przeznaczeniem jest śmierć na polu bitwy. Możemy przedłużać nasz growy żywot, ale i tak koniec jest nieuchronny. Dzięki ciekawemu trybowi fabularnemu gra, która przez ostatnie lata była po prostu strzelaną rzeźnią zyskuje trochę głębi. Fabuła tytułu dzieli się na kilka historii, które nie są ze sobą związane. W trakcie przechodzenia gry możemy przy okazji poznać lepiej wszystkie opcje, która „B1” daje graczowi, a tych jest bez liku.
Po przejściu całej fabuły, w końcu usiadłem do multiplayera i myślałem, że może dzięki kilku godzinom spędzonym z tytułem, tym razem nie będę aż tak słaby, w porównaniu do innych graczy. Myliłem się, a każda kolejna rozgrywka potwierdzała, że chyba powinienem wrócić do grania w Lego z moim trzyletnim synem. Jednak produkt twórców z „DICE” nie chciał pozwolić o sobie zapomnieć i mimo odłożenia pada na kilka dni, wróciłem do niego, by po raz kolejny zmierzyć się w jednym z wielu trybów multi. Operacje „Battlefielda” zachwycają – po pierwsze bitwy trwają około godziny. Na wielkich mapach, 64 graczy walczy w dwóch drużynach i próbuje wyrywać sobie z rąk sektory. Punkty te traci się i zyskuje dosyć płynnie, ale ich mnogość zmusza graczy do ciągłego przemieszczania się po mapie i do dzielenia się na mniejsze grupy, które delegowane są do różnych punktów na planszy, aby je chronić, albo przejmować.
„B1” na szczęście mocno ułatwia graczom trudne momenty. Mapy są usiane różnego rodzaju pomocami – są samoloty, sterowce, czołgi i pociągi pancerne. Są też stanowiska kaemów, cekaemów i działa, które często mogą przeważyć o wygranej jednej lub drugiej strony. Jednak mimo pomocy twórców twoje przetrwanie opiera się tylko na twoich skillsach i dobrej znajomości terenu, na którym walczysz. Nie mam ani jednego, ani drugiego, ale mam za to od cholery radochy, po raz kolejny dostając kulkę w łeb od gościa, który wyskoczył znikąd dwie sekundy wcześniej…
Published November 16, 2016.